fbpx

Historia z mojej szafy

Ostatnio na moim Instagramie publikowałam post, zaczynając go od słów: „Stylowa, funkcjonalna i niewielka garderoba w skromnym budżecie… […]. Ta Justyna to taka cwana, bo umie, wie i pewnie sporo na siebie wydaje. Tak to ja też bym mogła!” I pomijając mój faktyczny roczny budżet na ubrania (ciekawskich odsyłam na IG, ale myślę, że się rozczarujecie ;)), to wcale nie jest tak, że moja garderoba była taka fantastyczna od początku.

Na początku był chaos.

Modą interesowałam się od małego, chociaż raczej nie miałam finansowych możliwości, by się nią bawić. Więc im byłam starsza, tym bardziej złakniona, a mając pierwsze „własne” pieniądze (czyli studencki budżet od mamy i taty) i zamiłowanie do szmateksów… łatwo się domyśleć, co nastąpiło ;). Zwłaszcza, że równolegle rozwijałam się jako wizażystka i wszelkie skarby na sesjach zdjęciowych były na wagę…złota. Do tego doszedł blog, na którym pokazywałam swoje stylizacje ( jeśli byłaś licealistką/studentką w latach 2009-2013 r. i nie próbowałaś prowadzić szafiarskiego bloga, możesz rzucić kamieniem) i poszło! Przez okres studiów przez moją szafę przetoczyło się mnóstwo ubrań w przeróżnej estetyce.

Ani się obejrzałam, a moja niewielka garderoba zmieniła się w mały kufer ze skarbami. Sęk w tym, że skarby te kolekcjonowałam bez żadnej myśli przewodniej, zwykle pod wpływem impulsu. Skutek był taki, że stworzenie z tego sensownej stylizacji (w której dobrze się czułam) graniczyło z cudem, więc zwykle chodziłam w tym samym. A co do niektórych pomysłów, szczęście że Social Media nie były wtedy tak powszechne. Gdy na spotkanie z przyjaciółką ubrałam turkusowe futro do długiej, granatowej satynowej spódnicy, a na głowie miałam karbowane włosy do ramion, myślałam, że ta wyprze się naszej znajomości. Dodam, że nauczona polowania na szmateksowe skarby, miałam ogromne opory przed wydaniem jakichkolwiek pieniędzy na proste ubrania bazowe, więc w zasadzie ich nie miałam. I tak, byłam skrajnym przykładem POSZUKUJĄCEJ.

Później – nowe teorie.

O ile taka zabawa modą potrafiła dać dużą dawkę adrenaliny (nie zapomnę, jak panie w szmateksie śmiały się z mojej ekscytacji na widok legginsów w wężowy wzór za 8 zł, a później wężowe spodnie nosiły niemal wszystkie blogerki), to codziennym funkcjonowaniem w takiej garderobie czułam się bardzo zmęczona. Szukając rozwiązania, stwierdziłam „sprawdzam” i zaczęłam kolekcjonować głównie ubrania „klasyczne” i „bazowe” – z tych, które zwykle widujemy na ściągach z „capsule wardrobe”.

Poczułam, że w końcu mam co założyć. Moją szafę wypełniła biel, szarość i granat. Lubiłam je już wcześniej, czułam się w nich bezpiecznie i profesjonalnie. Tyle, że bardzo szybko dopadło mnie uczucie nudy, monotonii oraz – wbrew „kapsułowej” jakości  – rosnące poczucie nijakości. A strach przed powrotem do dawnego chaosu, blokował mnie przed sięgnięciem po coś innego. I tak, ze skrajnej Poszukującej, stałam się skrajną ASEKURANTKĄ.

Aż po rozwiązanie.

Na etapie Asekurantki, równolegle i powoli odkrywałam analizę kolorystyczną, tym razem w systemie 12 typów. Analiza pomogła mi zrozumieć, dlaczego tak często fatalnie czułam się w swoich kreatywnych stylizacjach z etapu Poszukującej. Okazało się, że większość z nich zwyczajnie dominowała nad moją urodą, przez co wyglądałam na tanio przebraną, a nie ubraną. Ale też przypomniałam sobie mnóstwo pojedynczych rzeczy (jak te wężowe legginsy), które nosiłam chętnie, do zdarcia i które pasowały mi doskonale, mimo swojej pewnej ekstrawagancji.
Przestałam się bać.

W oparciu o analizę kolorystyczną, stopniowo zaczęłam poszerzać swoją paletę barw (przyznaję, że moje Asekurantkowe ubrania były świetną bazą). Żeby przełamać fasonowe schematy, stworzyłam swój moodboard (planszę inspiracji pokazujących, jaki styl chcę tworzyć) i szukałam ubrań, które pasowały mi do… mnie. Z czasem moje wybory stały się bardzo świadome i planowane, a zamiast kierować się odgórnymi wytycznymi (co jest modne, co jest klasyczne), nauczyłam się słuchać siebie i kupować ubrania, które do mnie pasują i w których będę czuła się świetnie, w 100% sobą.

To jest proces!

Ostatecznie nie potrzebuję mieć wiele elementów, by mieć co na siebie założyć. Praktycznie nie mam w swojej szafie uświęconych „klasyków”, ale mam sporo ubrań, które mogłyby pretendować do tego tytułu. Mam też w swojej szafie ubrania mocno w trendach, ale takie, które doskonale łączą się z resztą ubrań. W mojej szafie królują naturalne materiały, a każdy fason daje niezbędny mi poziom komfortu. I mieszczę się przy tym w rocznym budżecie, którym dysponuje zdecydowana większość z Was.

Ale ta zmiana nie przyszła z dnia na dzień. To był proces.
U Ciebie też tak będzie :).
– jest trochę nawyków i przekonań do przełamania
(jeśli nie wiesz, o co chodzi z Poszukującą i Asekurantką, zapraszam Cię TUTAJ).
– jest trochę ubrań do wyrzucenia i trochę do kupienia
– jest trochę docierania się ze sobą i uczenia się słuchania siebie i swoich potrzeb :).

Ale wiesz co? Masz mnie .

Scroll to top